Magia to wedle Wikipedii „ogół wierzeń i praktyk opartych na przekonaniu o istnieniu sił nadprzyrodzonych, które można opanować za pomocą odpowiednich zaklęć i określonych czynności”. Wielu ludzi w ruchu LGBT, ale też szerzej, na lewicy wierzy głęboko, że świat jest taki, jakim go opowiedzą słowami. Jeżeli jakieś słowo zostanie zakazane albo obraźliwe określenie zamieni się na inne, to ma miejsce realna poprawa życia. Nawet filozofowie, którzy byli zwolennikami konstruktywizmu, nie ośmieszali się twierdzeniami, że materia zupełnie nie istnieje, gdyż tego typu mistyfikacja jest łatwa do odkrycia. Wystarczyłoby poprosić takiego geniusza o wyskoczenie z okna i pofrunięcie, by zrozumieć, że to nie kultura wmawia ludziom brak umiejętności latania. Można nie jeść kilka tygodni, żeby zrozumieć, że nie kultura wmówiła nam potrzebę spożywania posiłków. Ale logika w zbyt małym stopniu łechce próżność ludzi tworzących ruchy LGBT. Usiłują więc zaczarować świat poprzez słowa i rytuały.

Pomimo bogatego kalendarza parad równości, pełniących rolę rytualną, aktywiści przez większość roku sami nie mają okazji przebierać się i wygłaszać tożsamościowych deklaracji, niezbędnych do pełnego zrealizowania taktyki queer. Tym bardziej że, wielu topowych inspiratorów LGBT wykłada na akademii, gdzie w bezpośrednich relacjach mają okazję testować psychologiczne prawidło istot ludzkich, które nisko oceniają wiarygodność tez głoszonych przez postacie ubrane w elfie uszy lub róg jednorożca. Zakładanie ubrań kojarzonych z fetyszami seksualnymi na zajęcia wzbudza natomiast obawę przed molestowaniem. Na co dzień queerowcy LGBT skupiają się zatem na żonglowaniu słowami.

To proste. Zamienia się np. stosowane powszechnie słowo homoseksualizm na słowo homoseksualność, transseksualizm na transpłciowość, wymyślając jakiś wydumany pretekst, typu, że końcówka -izm w języku polskim inne ma konotacje niż -ość. Wiele stron papieru zając może doprawienie ideologii do rzekomo pilnej konieczności mówienia o korekcie płci, zamiast o zmianie płci lub odwrotnie. Można też stworzyć jakiś rodzaj fobii, czy rozpisać się o tym, jak na nowo rozumieć coś starego i dobrze znanego np. faszyzm, który z ustroju politycznego o określonych cechach stał się cechą dowolnej jednostki. Można też odpalić ducha włączenia, czyli natręctwo (zaburzenie obsesyjno-kompulsywne), które nakazuje tropić wszędzie słowo kobieta, agresywnie godzące zdaniem aktywistów w człowieczeństwo osób transpłciowych, by zastępować je neutralnymi płciowo osobo-organami (np. osoba z macicą) i osobo-czynnościami (np. osoba rodząca, osoba menstruująca). Czy potrzebujemy jeszcze słowa kobieta? To pytanie zadane w poważnym czasopiśmie. Cóż, lesbijkom może być ono jednak potrzebne.

Ludzie, którzy wierzą w Qeera potrzebują poczucia, że ich starania nie idą na marne, a postęp moralny dokonuje się. Potrzebują zatem codziennej porcji pouczeń i wskazania kolejnych ścieżek duchowego oczyszczenia, które najłatwiej osiągnąć dzięki zmianie sposobu wypowiedzi. Analogicznie jak w psychoterapii, która zaczerpnęła pomysł z religii (spowiedź). Pytanie – czy przeżegnałam się dziś dostateczną ilość razy, by bóg nie obraził się na mnie i pytanie o to, czy swoją wypowiedzią nie obraziłam którejś z licznych mniejszości, wyrażają zbliżony stan psychiczny. Natomiast dla cyników to po prostu kolejna forma wyróżnienia się jako bardziej postępowi, co ułatwia rywalizację o granty i stanowiska w kulturze. Wygrywają znający najświeższe trendy, o co trudniej, gdy te szybko się zmieniają. Tacy sojusznicy udają, że uprawiają tzw. dekonstrukcję i warto zapamiętać to słowo, gdyż brzmi mądrze, ale w praktyce chodzi o odwrócenie kotka ogonem.

Oczywiście to czy ktoś mówi lesbijka, homoseksualistka, lesba czy jakkolwiek na nasze życie nijak nie wpływa i spokojnie można by było się ograniczyć do podstaw kultury osobistej, czyli zaniechania obelg i wulgaryzmów. Ale nasze dobro, jak już pisałam, jest jedynie pretekstem, nie celem.